„W ciągu ostatniego roku napisałam trzy wnioski do sądu zawiadamiając, że rodzice zabrali dziecko z kliniki rezygnując z leczenia onkologicznego na rzecz metod niekonwencjonalnych. Medycyna alternatywna wygrywa z tą opartą na faktach, bo wydaje się lepsza, łatwiejsza i bez skutków ubocznych” – mówi wprost prof. Anna Raciborska, kierownik Kliniki Onkologii i Chirurgii Onkologicznej Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie.
Jak przyznaje to efekt z jednej strony niedoinformowania przez lekarzy rodziców, a z drugiej – działanie „dr google’a”, gdzie jest wiele niesprawdzonych, nieprawdziwych czy wręcz szkodliwych informacji na temat leczenia. Szczególnie leczenia onkologicznego.
„W naszej klinice stworzyliśmy takie formularze by były zrozumiałe, także dla naszych małych pacjentów. Problem polega na tym, że by poinformować dziecko o jego stanie zdrowia to musi być zgoda rodziców, a z tym różnie bywa. To informacja dla rodziców musi być pełna i szczera. Jednak jestem zwolenniczką tego by poinformować także i dziecko, bo często jest ono bardziej rozsądne niż jego rodzice. Ważne jest by wiedziało co się będzie z nim działo. Oczywiście informacja musi być dostosowana do wieku małego pacjenta” – opowiada prof. Anna Raciborska.
Jak przyznała rzetelne poinformowanie pacjenta i jego rodziny to rozmowa, która trwa co najmniej godzinę, a nie zawsze lekarz ma na nią czas. „Dlatego zaczęłam robić rodzicom zebrania, jak w szkole, podczas których rozmawiamy o wszystkim. O strachu, wątpliwościach, o tym co tam rodzice wyczytali w internecie, a najczęściej wyczytali jakieś bzdury” – wyjaśnia w rozmowie z ISBzdrowie. – „Problemem jest to, że mamy obowiązek informowania o wszystkich konsekwencjach leczenia, także tych najgorszych, a medycyna alternatywna nie. Ja nie mam nic przeciwko naturalnemu leczeniu, ale ono nie może być zamiast leczenia opartego na faktach, a jedynie – ewentualnie – je uzupełniać. I to tylko jeśli lekarz stwierdzi, że nie ma przeciwwskazań”.
Profesor Raciborska przypomniała słynną sprawę z ub.r. 12-latka chorego na białaczkę, którego rodzice postanowili „leczyć” u Ryszard K., inżyniera mechanika, który od kilku lat prowadzi – w różnych miejscach – ośrodki, gdzie – jak twierdzi – leczy raka. „Leczenie” polega na podawaniu dużych dawek amigdaliny zwaną także witaminą B 17. Warto wiedzieć, że B17 rozkłada się w organizmie na trujący cyjanowodór. „XIX wieczna koncepcja zakładała, że cyjanowodór jest wchłaniany jako toksyna wybiórczo przez komórki nowotworowe. Jest to oczywiście nieprawdą, dlatego, że chłoną to wszystkie komórki. To jest przeciwko chorym, i według mnie, jest to przestępstwo na poziomie przestępstwa, które powinno być ścigane z mocy prawa” – komentował wtedy prof. Cezary Szczylik, onkolog.
Najbardziej wstrząsające w tej sprawie jest to, że u chłopca rozpoznano białaczkę limfoblastyczną – nowotwór, w którym wyleczalność sięga 90 proc. I jest on jednym z lepiej leczących się raków, jeśli chodzi o onkologię dziecięcą. Jednak perswazje lekarzy nie przekonały rodziców, a zawiadomienie sądu niewiele dało – sprawdził on co prawda sytuację dziecka, ale uznał, że nic złego się nie dzieje. Dziecko po kilku tygodniach „leczenia” zmarł. Rodzice uważają, że to dlatego iż „miał nie żyć”.
„Z takimi historiami trudno się pogodzić. Niedawno sama wydzwaniałam do rodziców, którzy zabrali dziecko ze szpitala. Na wszystkie sposoby starałam się wytłumaczyć, że ich syn ma bardzo duże szanse na wyleczenie, ale musi dostać chemioterapię. Nie pomogło. Wywieźli go do Niemiec, by leczyć ziołami” – opowiada Raciborska. – „Wcześniej bezsilna obserwowałam jak zbierali pieniądze w internecie na tę rzekomą terapię, która kosztuje ok. 300 tys. zł”.